Jeden… dwa… trzy…
Wdech.
Jeden… dwa… trzy…
Wydech.
Jeden… dwa… trzy…
Spokojne tętno.
Jeden… dwa… trzy…
Krew szumiąca w żyłach…
Jeden… dwa… trzy…
Mispe ani nie spała, ani nie była obudzona. Zwrócona do swojego serca, chroniła równowagę pomiędzy jego biciem a miarowym oddechem. Do świadomości tego, co działo się we wnętrzu jej ciała, zaczęły dołączać wrażenia z zewnątrz, ze skóry – nieomylny znak, że się wybudza. Najpierw poczuła zimno w małym palcu lewej stopy, rozprzestrzeniające się powoli na pozostałe palce, pomału do pięty, coraz szybciej do kostki, aż wreszcie zimno ogarnęło obie nogi aż do wysokości kolan. Przed całkowitym wyziębieniem chronił ją kombinezon z foczej skóry oraz długie, gęste włosy starannie okrywające przód ciała. Marznące kończyny były jednak sygnałem, że działanie wewnętrznego zabezpieczenia przed mrozem – czarnego wina – właśnie się wyczerpywało.
Powoli otworzyła oczy. Ciemność. Powoli zamknęła oczy. Ciemność. Ta pod powiekami była kojąca i miękka, ta na zewnątrz zimna, nieprzyjazna i ponura. Mispe miała wrażenie, że jej ciało unosi się w przestrzeni, w której nie sposób było określić, gdzie jest góra, a gdzie dół i czy w ogóle istnieje jakaś góra i jakiś dół… Dziwne to było uczucie, jeszcze niestraszne, ale już wzmagające czujność. By nie przerodziło się w lęk, zacisnęła palce prawej dłoni wokół lewego nadgarstka, na którym nosiła modlitewną bransoletę. Przez cienki materiał rękawiczki wyczuwała nieregularny kształt pereł.
Jeden… dwa… trzy…
Wdech.
… jeden… dwa… trzy…
Wydech.
W nadziei że uda jej się na powrót zapaść w sen, zwróciła się do swojego serca z poleceniem, by więcej krwi dopłynęło do marznących kończyn. Póki zachowywała spokój, miała jeszcze nad tym kontrolę.
Jeden… dwa… trzy… cztery…
Serce zaczęło jednak przyspieszać, a poczucie, że powinna znowu otworzyć oczy przybierało na sile, więc mu uległa. Opór mógłby jedynie wywołać niepokój. Wpatrywała się więc w ciemność uważnie, aż zaczęły się z niej wyłaniać iskierki – jedne migoczące mocniejszym światłem od innych, niezliczone i rozsypane nierównomiernie w przestrzeni. Drobinki te pozostawiło po sobie słońce, gdy odchodziło za horyzont, a kiedy powróci, wchłonie je na powrót w siebie. Powoli zaczęło do niej docierać, że leży w lodowym sarkofagu pod przeźroczystą kopułą jednej z bocznych naw Świątyni i poprzez wody Praoceanu spogląda w roziskrzone niebo. Ta świadomość przyniosła ulgę, ale by dłużej się nie rozpraszać, Mispe zaczęła powtarzać w myślach:
„Najpiękniejszy… Najpiękniejszy… Najpiękniejszy…”
Starała się oddychać coraz dłużej i coraz wolniej, temperatura ciała zaczęła się stabilizować, nogi przestały marznąć, a w polu jej widzenia pojawiły się niewyraźne wrzecionowate kształty – znak, że powoli pogrąża się w sennych marzeniach. Odczuła jeszcze delikatny powiew na policzkach, który wywołał nieprzyjemne mrowienie skóry: to wieko sarkofagu otworzyło się bezgłośnie, co oznaczało, że Świątynia lada moment wynurzy się na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza.
Wyciszona Mispe właśnie poddawała się ukojeniu, które przychodziło tuż przed całkowitym zapadnięciem w sen, gdy raptem wrzecionowate kształty drgnęły równocześnie i umknęły na boki. Przeszył ją tak potworny niepokój, że z jej piersi wyrwał się mimowolny krzyk. Zamarła słysząc, jak powtórzył się echem z każdego możliwego kierunku łącznie z posadzką.
Dźwięk w Świątyni wędrował po lodowych arkadach i rozchodził się po całej komnacie, a potem wracał zwielokrotniony i zapętlony do miejsca, z którego wyszedł. Jedynie katakumby były wolne od tego dezorientującego efektu i w czasie, kiedy Słońce wędrowało nad horyzontem, tylko tam mężczyźni i kobiety plemienia Haari rozmawiali ze sobą swobodnie, ale jednak cicho. Na wyższych piętrach porozumiewali się jedynie w najpilniejszych sprawach przy pomocy języka gestów. Dzieciom dozwalano na szeptanie sobie do ucha.
Mispe nigdy wcześniej nie słyszała swojego głosu w oddzieleniu od głosu innych kobiet. Gdy podczas Szabatu śpiewały swoją część psalmów, zdawał się brzmieć łagodnie i harmonijnie pośród innych. Teraz, wśród absolutnej ciemności i absolutnej ciszy, wydał jej się ostry i potworny.
Panowała Lodowa Noc. Prawo nakazywało na ten czas spełnienie żonom i mężom jedynie dwóch obowiązków: pielęgnację zahibernowanych dzieci i dołożenie wszelkiego wysiłku, by spłodzić kolejne. Po sumiennym wykonaniu obu nakazów, wyczerpana Mispe udawała się na spoczynek. Przesuwając między palcami trzydzieści trzy perły, przyzywała w wewnętrznej modlitwie Jedynego, Boga plemienia Haari, tym z Jego imion, które otrzymała wraz z bransoletą. I tak czynił każdy niezahibernowany, bo każdy potrzebował wyciszenie, by zasnąć i nie tracić niepotrzebnie ciepła.
„Najpiękniejszy… Najpiękniejszy… Najpiękniejszy…”
Powtarzała Mispe w myślach, próbując właśnie uspokoić rozszalałe serce. Poza nią w komnacie znajdowały się tylko jej zahibernowane dzieci, więc przynajmniej nikomu nie zaburzyła modlitwy. Jednak gwałtowny lęk, którego doświadczyła, spowodował drżenie mięśni. Wzięła głęboki oddech i poczuła pustkę w głowie… Imię, którym jeszcze przed chwilą przyzywała Jedynego, nagle ulotniło się z pamięci. Wodziła coraz bardziej nerwowo palcami dookoła bransolety, jakby kształt poszczególnych pereł miał pomóc w jego przypomnieniu.
Zaczęła panikować: musi, absolutnie musi napić się czarnego wina. Wyczerpanie, w jakim pogrążało się drastycznie jej ciało, wymagało zaplanowania każdego ruchu. Zamierzała odsunąć włosy, którymi się okrywała, przekręcić ciało ostrożnie na lewy bok i tym samym przysunąć się do krawędzi sarkofagu, po czym opuścić obie stopy na posadzkę i ostrożnie, by nie dostać zawrotu głowy, usiąść. Jedną rękę miała położyć na piersi, a drugą na brzuchu i złagodzić wszelkie dolegliwości przy pomocy kilku uspokajających oddechów. Na siedząco miało to być łatwiejsze. Następnie zamierzała sięgnąć do kieszeni po kościane grzebienie i podpiąć włosy po bokach, żeby nie plątały się pod stopami, gdy w końcu wstanie.
Już przy pierwszym ruchu poczuła, że plan się nie powiedzie. Ciało nie było posłuszne: cięższe, słabsze i mniej skoordynowane niż się spodziewała. Gdy opuściła jedną stopę ku posadzce, kłujący ból w łydkach nie pozwolił na nic więcej poza zsunięciem się na kolana. Powoli, tłumiąc jęk, zaczęła się ślizgać na czworakach, raz po raz plątając się we włosy, które tworzyły ciężką zasłonę po obu stronach twarzy. Z ogromnym wysiłkiem dotarła do miejsca, gdzie stały bukłaki ze skóry lodowego węża.
Do każdego z nich była przymocowana muszla. Zazwyczaj Mispe starała się sumiennie odmierzyć przy jej pomocy ilość czarnego wina, którą miała spożyć. Jednak im dłużej trwała Lodowa Noc, tym stawało się to trudniejsze: każda dodatkowa czynność wiązała się z przeciągającym się zimnem i bólem. Zdarzało się więc, że Mispe piła czarne wino prosto z bukłaka, przekonana, że potrafi wyznaczyć właściwą porcję swoim pragnieniem.
Teraz sięgnęła po omacku po jeden z nich i oceniła po ciężarze, że jest przynajmniej w połowie wypełniony. Zawahała się jednak, kiedy go otworzyła, bowiem na tle czarnej rękawiczki dostrzegła wyraźny zarys zęba lodowego węża, który służył za korek. Zaraz przypomniała sobie wrzecionowate kształty, które pierzchły na boki podczas wynurzenia Świątyni. Jeśli to nie był sen… To co to było? Foki? Morsy? Amfitryty? Żadne z tych stworzeń nie powinno jeszcze się pojawić w okolicach Świątyni. Przecież panowała ciemność.
A jednak…
Mispe delikatnie przekręciła i zniżyła głowę. Próbowała dojrzeć, czy w lodową posadzkę złapał się pierwszy promień słońca, wydobywając rysy i pęknięcia z grubej tafli. Nie była w stanie jednak niczego pewnego ustalić, bo z wyczerpania przed jej oczami zaczęły pojawiać się plamy i spirale.
Jeśli słońce powraca, taka myśl powinna napełniać nadzieją i radością. A jednak tak nie było. Mispe w pierwszej kolejności przypomniała sobie fragment Prawa, który brzmiał: „Gdy tylko oko dostrzeże pierwszy niewyraźny kształt, nawet kropla czarnego wina nie dotknie ust nikogo z plemienia Haari. Ani myśliwy, ani rybak, ani żona, ani dzieci, ani nawet prorok, który was o moim Prawie poucza, nie będzie pił czarnego wina. Gdy słońce ukaże swój pierwszy blask, odliczycie siedem wynurzeń i siedem zanurzeń Świątyni, aż wypełni się czas oczyszczenia. Po siódmym zanurzeniu Świątyni będziecie obchodzić pierwszy Szabat, a gdy go zakończycie, Ja – Jedyny, wasz Bóg, zapewnię wam mnogość ryb i foczej krwi”.
Mispe stłumiła westchnienie. Rozumiała znaczenie postu: uruchamiał spowolnioną krew w żyłach i był konieczny, by wróciły siły po Lodowej Nocy. Ale siły nie wracały od razu, pierwszy wracał ból. Był pożądany, bo oznaczał, że życie zwyciężyło z mrozem, ale jednocześnie był tak dojmujący, jakby ciało uczyło się go na nowo. Czas do pierwszego Szabatu wydał się Mispe nieprawdopodobnie długi, Prawo, które go narzucało – wyjątkowo surowe, a obietnica mnogości ryb i foczej krwi tak odległa, że niemal niewiarygodna. Natomiast myśl o poście wywoływała gwałtowne, dławiące pragnienie odczuwane tu i teraz.
Wahała się tylko przez moment, po czym zacisnęła mocno powieki i pociągnęła duży łyk czarnego wina. Wierzyła, że przy zamkniętych oczach całe jej ciało pogrąża się w ciemności i w ten sposób nie łamie Prawa. Słony i tłusty smak gęstego napoju, przyniósł prawie natychmiast ukojenie. Otworzyła oczy. Otaczająca ją zewsząd ciemność właśnie została przełamana poświatą na linii horyzontu. Teraz wyraźnie było widać podział na nieboskłon w górze i na głębię Praoceanu w dole. Świat na nowo wyłaniał się z ciemności.
Tymczasem ciało Mispe zaczęło drżeć gwałtownie w sposób, jakiego jeszcze nie doświadczyła. Ogarnęła ją trwoga, że nad nim zupełnie nie panuje i najpewniej zaraz umrze. Kilka następnych chwil nie zapisało się w jej pamięci, ale kiedy wreszcie oprzytomniała, zorientowała się, że opróżniła bukłak do dna. Zaciskając na nim nerwowo dłonie, próbowała odtworzyć, co się wydarzyło. Musiała mieć atak: nieopanowane, żarłoczne spożywanie czarnego wina z powodu zbyt długiej przerwy między porcjami. Prorok ostrzegał przed nim każdego razu przed odejściem słońca za horyzont, ale sama do tej pory tego nie doświadczyła.
Słońce jeszcze nie wychyliło się z wód Praoceanu, ale światło już miękko nasycało powietrze i przestrzeń. Czuła przyjemne ciepło rozlewające się we wnętrzu ciała, a sytość w żołądku uspokajała drżące mięśnie i serce. Jedynie pusty bukłak w dłoni był krępującym przypomnieniem, że zrobiła coś niewłaściwego. Odłożyła go pomiędzy pozostałe starannie, jak gdyby nigdy go nie brała.
Ból zniknął bez śladu, więc z łatwością podniosła się na nogi. Odrzuciła włosy na plecy i swobodnie upięła oba kościane grzebienie jeden nad lewym, a drugi nad prawym uchem. Zazwyczaj wschód słońca witała wyczerpana i głodna, ale tym razem patrzyła na niego z radością, o której mówił pierwszy psalm: „Podnieście serca w radosnym uniesieniu, tak jak Jedyny, wasz Bóg, podnosi słońce z wód Praoceanu”. Odwróciła wzrok w stronę sarkofagów: stały z podniesionymi pokrywami na środku komnaty: jeden pusty, dwa zajęte przez chłopca i dziewczynkę. Ich krawędzie łapały promienie słońca i rozszczepiały je na wiele świateł o kolorach, na które nie było nazwy w języku Haari. Te zaś wirowały, migotały, przechodziły jedne w drugie, gasły, nikły i znowu powracały. Mispe nie widziała tego zachwycającego zjawiska od czasu, kiedy ostatni raz wybudziła się z hibernacji. Od tamtej chwili słońce odchodziło i powracało już piętnaście razy, więc było to bardzo odległe wspomnienie. Dlaczego widziała je teraz? Czy nadmierna ilość czarnego wina, które spożyła, mogła się do tego przyczynić? Doprawdy, nie czas nad tym teraz rozmyślać.
Podeszła wolnym krokiem do sarkofagu, w którym leżał jej syn. Omiotła wzrokiem sylwetkę chłopca. Szadaj. Wydało jej się, że urósł i zmężniał, co wywołało mieszane uczucia: radość, że wkrótce dołączy do starszych braci w wielkim przywileju bycia myśliwym, ale też smutek, że będzie musiała się z nim pożegnać, bo odtąd będzie zamieszkiwał w komnatach mężczyzn i prowadził życie w innym rytmie. Będą jedynie widywać się podczas Szabatu.
Ostrożnie usunęła kość spomiędzy szczęk chłopca, umieszczoną tam dla bezpieczeństwa, by nie odgryzł sobie języka. Hibernacja zazwyczaj przebiegała spokojnie, ale zdarzały się przedwczesne wybudzenia jeszcze w ciemności, gwałtowne, w drgawkach i omamieniu. Twarz Szadaja była jednak bardzo spokojna o ciągle chłopięcych rysach, bez śladu zarostu. Usta miał nieco sinawe, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego. Trzeba było dać czas sercu, by zaczęło toczyć krew w naturalnym rytmie.
Odsunęła włosy chłopca, okrywające jego ciało i pozwoliła im spłynąć po bokach sarkofagu. Do tej pory rozczesywała je po ciemku, wyczuwając ich gładkość, ale teraz dopiero widziała, jak pięknie lśniły, czarne, mocne, a jednocześnie delikatne – idealnie nadające się na przędzę na wysokiej jakości płótno, może nawet na szaty ceremonialne dla Proroka.
Zaczęła rozplątywać sznury, jakim skrępowane było ciało chłopca. Zaczynając od stóp i kierując się do nadgarstków rozwiązywała sprawnie i bez wysiłku jeden supeł po drugim. Obejrzała dłonie Szadaja. Każdy z palców zabezpieczał kościany naparstek, założony po to, by powstrzymać paznokcie przed rośnięciem. Powoli zdejmowała jeden po drugim, oglądając dokładnie skórę wokół paznokci, czy nie ma na niej śladu przemarznięcia. Skóra chłopca była zdrowa, odżywiona, choć wyraźnie chłodniejsza od jej dłoni, co dało się wyczuć nawet przez rękawiczkę. Mispe zaczęła delikatnie rozcierać palce syna, żeby pobudzić krążenie.
Wielobarwne światła przepływające przez sarkofagi zaczęły zanikać, za to światło słońca było już tak intensywne, że musiała zmrużyć oczy. Nachyliła się nad Szadajem: jego oddech wyraźnie się pogłębił. Ujęła go za rękę i czekała, aż otworzy oczy.
– Lumi…? – to było pierwsze słowo, jakie wydobyło się z jego ust.
Serce się w niej ścisnęło, gdy rozglądał się bezradnie wielkimi, czarnymi oczami pełnymi dezorientacji.
– Czy Lumi… – nie był w stanie wyszeptać nic więcej, bo język mu się plątał.
– Cichutko – położyła palec na jego ustach – Niech mój syn Szadaj odpoczywa.
Wiedziała, że pytanie o siostrę nie bierze się jedynie z braterskiej troski. Szadaj zaadaptował niepokój, który zawsze towarzyszył jego matce. Mispe urodziła córkę w Lodową Noc. Prorok powiedział jej wtedy, żeby chroniła swoje serce przed przywiązaniem do niej, bo z niewielu dzieci urodzonych w ciemnościach żadne nie przeżyło więcej niż dwóch powrotów słońca. Zapewnił, że będzie się modlił o to, by Jedyny obdarzył ją kolejnymi dziećmi. Tymczasem Lumi budziła się już trzynaście razy, kiedy Mispe spodziewała się jej śmierci.
Gdy więc odwróciła się teraz i podeszła do sarkofagu córki, drobna sylwetka dziewczynki kojarzyła się jedynie z niepokojem. Serce zaczął kąsać znajomy lęk, który prześladował ją od urodzenia dziewczynki.
Rozplątała sznury, zdjęła naparstki z długich, smukłych palców. Włosy Lumi – czarne i lśniące jak u brata, ale zdecydowanie grubsze i cięższe plątały się pod jej nogami.
– Czy moja siostra Lumi się już obudziła? – dobiegł ją słaby szept syna, pogłębiając tylko jej frustrację.
Mispe stłumiła westchnienie i nachyliła się nad twarzą córki: spokojną, gładką, miłą i bladą. Usunęła kość z jej ust i w tym samym momencie Lumi otworzyła oczy. Mispe aż się cofnęła zaskoczona. Czarne oczy córki patrzyły uważnie bez śladu zmęczenia czy dezorientacji.
– Miałam sen – powiedziała głośno i wyraźnie, a echo powtórzyło jej słowa zewsząd.
Wystraszona Mispe przyłożyła palec do jej ust.
– Muszę opowiedzieć go mojemu ojcu Arpadowi – dziewczynka posłusznie zniżyła głos do szeptu, ale stanowczość nie ustąpiła z jej poważnego spojrzenia.
Mispe wydało się ono nawet jakby niebezpieczne.